To był dom niezwykły. W opinii wielu, członkowie Domu Sierot stanowili jedną wielką rodzinę. Kiedy czytam o tym miejscu nasuwają mi się skojarzenia z Akademią Pana Kleksa. Nie wiem czy porównanie jest słuszne, ale obie placówki miały niepowtarzalną duszę i swoje własne, oryginalne zasady. Nawet czytając o nich, wyczuwa się ciepło i wszechobecną magię.
Dom Sierot był azylem, skąd dzieci mogły czerpać młodzieńczą radość, jednocześnie ucząc się szlachetnego postępowania, by w przyszłości żyć uczciwie i godnie. Dom rządził się swoimi zasadami. Bardzo specyficznymi, które dorośli nie zawsze potrafili zrozumieć. Chcecie wiedzieć, jakie to zasady? Otwórzmy zatem drzwi do niezwykłego domu kierowanego przez Starego Doktora – Janusza Korczaka…
Pierwszy rok, pierwsze lata
Dom Sierot, założony przez Henryka Goldszmita, Żyda znanego wszystkim jako Janusz Korczak, we wspomnieniach wychowanków był miejscem szczególnym. Trafiały do niego dzieci żydowskie, nie tylko te osierocone. Często rodziny wielodzietne, które nie potrafiły sprostać trudom wychowawczym i finansowym, oddawały swoje dzieci do Domu Sierot, widując się ze swoimi pociechami w weekendy. Nie można powiedzieć, że każde dziecko trafiając do korczakowskiego przytułku z miejsca stawało się szczęśliwe, a jego życie nabierało kolorów. To nie tak. Nie wolno zapominać, że każde dziecko pragnie przeżywać swoje dzieciństwo w cieple domowego ogniska. To mama i tata są tymi osobami, z którymi młody człowiek czuje się najbezpieczniej i najpewniej. Kierownik zakładu – Janusz Korczak dbał o to by życie tych dzieci choć trochę ubarwić.
Tuż po przybyciu do nowego domu, młody mieszkaniec otrzymywał opiekuna lub opiekunkę. Od tej pory ta osoba miała za zadanie pomagać nowemu przybyszowi w życiu w „korczakowej” społeczności. Po jakimś czasie, gdy „nowy” przestawał być „nowym” i usamodzielniał się, sam dostawał w udziale opiekę nad młodszym kolegą lub koleżanką. Ta swoista opieka trwała 3 miesiące. W tym czasie opiekun zobowiązany był pisać w specjalnej książeczce sprawozdanie, jak podopieczny się sprawuje . Raporty były kontrolowane przez panią Stefę, która pomagała Korczakowi w prowadzeniu domu, i zwracane wraz z uwagami, jak postępować w poszczególnych przypadkach.
Nowicjusz po roku poddawany był specjalnemu plebiscytowi. Było to coś w rodzaju pasowania, na którym przydzielano mieszkańcowi odpowiedni status. Istniały cztery rodzaje statusów mieszkańca: „towarzysz”, „mieszkaniec”, „obojętny”, „uciążliwy”. Najwyższym w hierarchii był „towarzysz” a najgorszym „uciążliwy”. Plebiscyt polegał na tym, że każdy uczeń otrzymywał 3 kartki: „zero”, „plus”, „minus” i głosował. Po podsumowaniu wyników nowicjusz otrzymywał odpowiednie miano. Co ciekawe, podobnemu głosowaniu podlegali nowo przybyli wychowawcy i od wyniku zależny był ich dalszy pobyt w domu. Oczywiście była możliwość awansu.
Porządek i higiena osobista
Wszyscy mieszkańcy byli zaszeregowani także w inny sposób – według kategorii czystości. W specjalnym zeszycie wychowawcy opiekujący się sypialniami zapisywali informacje odnośnie porządku w pokojach i higieny osobistej mieszkańców. Przydzielane były trzy kategorie: I – bardzo czysty, II – czysty, III – nieporządny, IV – brudas. Co ważne, w zależności od otrzymanej kategorii przydzielano lepsze lub gorsze ubrania. Stwarzało to sytuację, w której osoby chcące mieć lepsze ubrania miały bodziec w postaci konieczności dbania o porządek. Ci, dla których ubiór był sprawą obojętną, nie przywiązywali aż takiej uwagi do higieny. Jednak każdy, co prawda z różnym stopniem zaangażowania, dbał o porządek w sypialni. W końcu nikomu z mieszkańców nie zależało na kategorii IV – brudas.
Sąd dziecięcy
Najbardziej demokratyczną instytucją w Domu Sierot był sąd. Skargę mógł wnieść każdy mieszkaniec, poprzez wpis do książki sądowej. Co ważne – sądzeni mogli być zarówno dorośli jak i dzieci. Skład sędziowski ustalany był z pośród tych mieszkańców, którzy akurat w danym tygodniu nie mieli sprawy. Wydawano wyroki na podstawie paragrafów od 1 do 1000, jednak zwykle były to decyzje twierdzące, że „sąd wybacza”. Najpoważniejsze sprawy kierowane były do tak zwanej rady sądowej składającej się z pięciu najlepszych wychowanków. Groźne były paragrafy od 700 do 800, które pociągały za sobą takie kary jak pozbawienie praw na tydzień lub nawet miesiąc! Winowajcy nie mogli w tym czasie korzystać z opieki sądu, a za każde następne przewinienie karę „odsiadywali” w kącie. Najgorszym był paragraf nr 1000, który to nakazywał opuszczenie Domu Sierot. Jednak przypadki takie miały miejsce niezwykle rzadko.
Niektórym czytelnikom może wydawać się ten sąd tworem śmiesznym. Jednak mieszkańcy traktowali go bardzo poważnie. Był dla nich symbolem sprawiedliwości, miejscem gdzie mogli drogą pokojową rozwiązać swoje spory. Bardzo cenili sobie sąd, a możliwość bycia sędzią traktowano jako ogromny zaszczyt i wyróżnienie.
Stary Doktor
Całą duszą i esencją opisywanego domu był oczywiście Janusz Korczak. Co ciekawe, ze wspomnień mieszkańców wynika, że oni sami nie wiedzieli zbyt wiele o ich opiekunie. Rzadko mówił o sobie, jego rozmowy z dziećmi zwykle dotyczyły ich spraw i problemów. Opisują go jako człowieka wyjątkowo uczciwego, tolerancyjnego i postępowego. Korczak dawał swoim podopiecznym dużo swobody, ale wolność ta kończyła się tam, gdy zaczynało się działać na szkodę drugiej osoby.
Był osobą niezwykłą, dlatego też jego metody były niezwykłe. Za drobne prace mieszkańcy otrzymywali skromne wynagrodzenia ucząc się w ten sposób oszczędności. Do historii przeszły już opowieści, że doktor płacił 50 groszy od każdego zęba mlecznego, który akurat wypadł.
Największym jego sukcesem było to, że system i zbiór reguł panujących w Domu Sierot był przez wszystkich respektowany. Nie było służących toteż każdy miał swój dyżur, sam ścielił łóżko, nakrywał do stołu i sprzątał ubikacje. Żadnych drzwi nie zamykano na klucz, każdy wiedział gdzie nie wolno wchodzić i że nie wolno opuszczać budynku. Nawet „obojętni mieszkańcy” przestrzegali zasad.
Janusz Korczak całego siebie oddawał dzieciom. Miał niespotykaną umiejętność zrozumienia problemów dzieci. Potrafił z nimi rozmawiać, uczyć je i pocieszać. We wspomnieniach jedna z mieszkanek napisała o nim:” Janusz Korczak zapewne był czarodziejem, który bez trudu zjednywał sobie serce dziecka. Z każdego spojrzenia i gestu promieniowała tak głęboka, spokojna i prawdziwa miłość, że dziecko u jego boku natychmiast czuło się bezpiecznie i ufne”.